Taylor Swift zacząłem słuchać mniej więcej 1.5 roku temu i naprawdę lubię ten czas kiedy zaczynamy odkrywać nowego twórcę. Zaczyna się standardowo od tych najpopularniejszych utworów, by potem powoli przejść to tych mniej znanych lub nawet B-side'ów. A w przypadku Taylor było co odkrywać. Każda kolejna płyta przynosiła zmiany. Nie były one duże, tak by nie odstraszyć starych fanów, ale na tyle wyraźne by zaskoczyć czymś nowym, a nie tylko oferować to samo w nowym opakowaniu. Nie miałem obaw o poziom nowej płyty, bo żadna poprzednia nie była słaba. Byłem raczej ciekaw, w którą stronę w tym momencie skieruje się Taylor.
Reputation miało przynieść duże zmiany, w końcu nie bez powodu usuwa się wszystkie zdjęcia z Instagrama(sic!). Kiedy w końcu wypuszczono do sieci pierwszy singiel Look What You Made Me Do byłem... zawiedziony. Piosenka brzmi jak M.I.L.F. $ w połączeniu ze słabej jakości pamfletem. Utwór co prawda oddzielił się grubą kreską od wcześniejszego dorobku artystki, ale według mnie zupełnie nie potrzebnie. Oczywiście słabe strony utworu nie przeszkodziły mu stać się hitem, aczkolwiek nieważne jaki by utwór nie był z miejsca miał zagwarantowaną popularność. Muszę przyznać, że od strony marketingowej Look What You Made Me Do (wraz z teledyskiem) było strzałem w dziesiątkę. Od momentu wypuszczenia piosenki powstawały niezliczone analizy tego o kim ta piosenka jest. Jedni stawiali na Kanye (tym razem to ona zdaje się go trollować), inni na Katy Perry, a jeszcze inni na samą Taylor. Nie ma się też czemu dziwić, zwłaszcza, że nie od dziś wiadomo, iż umieszcza ona w swoich tekstach bezpośrednie odwołania do historii ze swojego życia. Look What You Made Me Do od początku miało być utworem, który wywoła burzę. Jak możemy przeczytać w specjalnej edycji płyty:
"When the album comes out, gossip blogs will scour the lyrics for the men they can attribute to each song..."
Ale ja oczekiwałem czegoś więcej, utworów na miarę Clean, Lucky One czy Speak Now. Pierwszy singiel zapewnił rozgłos i wyraźną zmianę wizerunkową, ale czy to wszystko na co stać Taylor, bo jeśli naprawdę "Old Taylor" umarła, to chyba jej talent kompozytorski też.
Pozostało więc czekać na kolejny singiel, czyli ...Ready For It?. Industrialno-popowa zwrotka, intro z oryginalnie brzmiącym metalicznym werblem i prosty, acz chwytliwy refren. Mój ulubiony fragment to jeden z ostatnich pre-chorus, w którym vocoder pięknie harmonizuje wokal. Całość jest dosyć podobna do "E.T." Katy Perry. Ten utwór otwiera płytę i choć moim ulubionym openerem pozostaje State Of Grace to muszę oddać ...Ready For It, że w przekrojowy sposób pokazuje czego można po całej oczekiwać.
Brzmieniowo płytę oparto na trzech głównych elementach: głosie Taylor (z często używanym vocoderem), perkusji i basie. Tak jak na poprzednim albumie akustyczno-rockowe brzmienia odeszły prawie w całości w niepamięć, tak teraz aż tak radykalnej zmiany nie ma. Po prostu dostosowano brzmienie do obecnego popu, stawiając na dźwięk perkusji używany w trapowych utworach i połączenie tego z np. synth-popem. Pod tym względem trudno uznać to za dużą zmianę, a raczej świadome przeniesienie ciężaru na bardziej hip-hopowe brzmienia. Już dwa lata temu mieliśmy collab z Kendrickiem Lamarem, w międzyczasie wideo reklamowe z Drake'm i Future, więc trudno się dziwić, że płyta brzmi tak, a nie inaczej. Już drugi utwór nie pozostawia złudzeń.
W piosence End Game na zwrotce rapuje wspomniany wcześniej Future, który ma w tym roku szczęście do dobrych featuringów. W drugiej zwrotce śpiewa Ed Sheeran. Za pierwszym razem nawet nie skojarzyłem, że to on i było to miłe uczucie, choć mimo wszystko wypada tu nieźle. Kompozycja ładnie się zazębia, a syntezatorowy podkład wraz z mimo wszystko dosyć szablonową perkusją daje radę. Na szczególną uwagę zasługuje hook zaczynający się od "Big reputation...", który swoją ekspresyjnością daje odpowiedni ton reszcie utworu.
Twórcami i producentami praktycznie wszystkich utworów oprócz Taylor Swift są: Max Martin, Shellback i Jack Antonoff. Z pierwsza dwójka tworzyła z Taylor już od czasów Red i wtedy stworzyła trzy single, które zaczęły tworzyć nowy wizerunek Taylor wraz z inwersją w stronę bardziej popowych brzmień, które wybrzmiały w całości na 1989. Trzeci producent, Jack Antonoff, tworzy z Taylor od czasu 1989 (pomijając krótki epizod w 2012), lecz miał na nim raczej mały udział, bo tylko w trzech utworach. Najwyraźniej ich współpraca układała się na tyle dobrze, że po stworzeniu singla do nowego Greya Antonoff wyprodukował 6 utworów na Reputation, w tym główny singiel. Słuchając nowego albumu Taylor trudno czasem nie odnieść wrażenia, że słucha się Lorde, Melodramy. Mam na myśli podobieństwo chociażby Hard Feelings/Loveless i Dress oraz Supercut i Getaway Car. Nie koniecznie musi to ujmą dla płyty Reputation, bo producentem obu albumów był Jack Antonoff właśnie.
Nie zawsze jest jednak tak dobrze, bo na każde End Game przypadnie czasem I Did Something Bad. Gdy słucham tego utworu to mam wrażenie, że chyba gdzieś to już słyszałem. A no tak, przecież to Bad Blood tylko tym razem jest jeszcze irytujący sampel. Truskawką na torcie są te wystrzały z pistoletu, piękne.
Don't Blame Me brzmi jak syntezatorowa wersja Take Me To Church. Bez rewelacji.
W Delicate jest trochę dream popu, trochę chillwave'u, ale mnie najbardziej zaskoczył rytm, bo kubański clave rhythm to ostatnia rzecz jakiej bym się na tej płycie spodziewał.
Przy So It Goes mam flashbacki z I Did Something Bad, bo ponownie jest ten sam schemat, z tym że teraz trochę bardziej rozmyty akompaniament z przestrzennym wokalem, bogatą perkusją w refrenie i trochę ciekawszą progresją akordów.
Synth-popowe Gorgeous swoim zapętlonym basem przywołuje na myśl klasyków tego gatunku, jak chociażby Kraftwerk. Trochę współczesności dodaje trapowa perkusja wraz z odświeżającym bridgem i pre-chorusem.
Getaway Car wciąga świetnym progresywnym basem, w którym słychać wpływy synthwave'u, choć to co mnie najbardziej urzekło w tym utworze jest bridge, który wkracza nagle i urzeka świetnymi chórkami. Refren tej piosenki jest moim ulubionym na całej płycie.
King Of My Heart zachwyca refren brzmiący podobnie do Hounds Of Love Kate Bush. W tym utworze użycie vocodera przyniosło czarująco brzmiące chórki, które wraz z perkusją tworzą naprawdę harmonijną parę.
Drum and bass'owy podkład w zwrotce i ogólnie minorowy nastrój Dancing with Our Hands Tied przypominają trochę I Know Places z poprzedniego albumu. Refren jest dosyć przewidywalny przez ponowne użycie tych samych motywów co chociażby Don't Blame Me przez co, na swoją niekorzyść, stoi w opozycji do mimo wszystko świeżo brzmiącej zwrotki.
W Dress słychać to samo co Lorde robiła 4 lata temu, czyli mglisty, basowy podkład i głos ze sporą ilością powietrza. Na całe szczęście piosenka trzyma poziom, dzięki refrenowi, który brzmi trochę jak Clean, które było znakomite. Bawi tylko "Ha, ah, ah", no chyba, że ktoś nie do końca wiedział o czym jest tekst.
This Is Why We Can't Have Nice Things brzmi jak We Can't Stop Miley Cyrus. I sam nie wiem czy to bardziej plus czy minus dla tego utworu. Mamy na pewno typowy refren i trochę mniej typowy pre-chorus brzmiący trochę jak durowa wersja intra do Look What You Made Me Do.
Taylor jest jedną z niewielu artystek na świecie, która na koncertach śpiewa tylko materiał z jednego albumu. Każdy kolejny krążek jest swego rodzaju wypadkową jednego okresu z jej życia, co sprawia, że każdy album jest spójny i trudno znaleźć mocno wyróżniające się utwory spośród innych na albumie, zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej. To jak dany utwór brzmi bezpośrednio odzwierciedla to o czym opowiada tekst. Motywem przewodnim tego albumu jest jej Reputacja oraz trudy życia w świecie celebrytów blabla.
Przyszła też kolej na bohatera wieczoru, który może się trochę spóźnił, ale niech to nie umniejsza jego fantastyczności. Call It What You Want, bo o tym utworze mowa był czwartym singlem i jednocześnie zapewnieniem, że przynajmniej jeden utwór na całej płycie będzie wart posłuchania. W tym utworze jest wszystko co było wcześniej począwszy od mętnej, chillwave'owej zwrotki z dodającymi kolorytu skrzypcami, po niespodziewanie wchodzący refren (jak w Delicate) ale w tym utworze wszystko jest świetnie wyważone, a melodia przypomina najlepsze utwory 1989 z Clean czy You Are In Love na czele.
New Year's Day ma zupełnie inny miks niż cały album i brzmi jak jakieś Lo-Fi albo nagranie z próby, dzięki nie ukrywaniu potknięć, pomyłek, dlatego też bardzo dobrze łączy się z tekstem.
Miała być rewolucja, a dostaliśmy solidną płytę sprawnie obracającą się w popie. Nie zmienia to faktu, iż Taylor talent do pisania świetnych piosenek wciąż ma, a na tej płycie jest ich co najmniej 7. Płyta jest wyraźnie spolaryzowana, bo mniej więcej w okolicach Look What You Made Me Do lub So It Goes... można by narysować linię dzieląc ją na dwie części i z jednej strony mamy bardziej trapowe i agresywnie brzmiące utwory oparte o perkusję i bas, a z drugiej podobne stylistycznie utwory, lecz spokojniejsze i bardziej stonowane z większą ilością świetnych melodii i brzmień z okolic płyty 1989. Biorąc to wszystko pod uwagę oceniam ten album na 6/10
Ogromnej zmiany nie było, Taylor nie umarła. Trudno nawet uznać by "stara Taylor" umarła. Jej muzyka w tym momencie jest kompletnie inna od tego co tworzyła 4 czy 5 lat temu, ale gdy prześledzimy po kolei drogę jaką przeszła to wypadkową z jej poprzednich "ja" będzie obecna Taylor.
There will be no further explanation.
There will be only reputation.